Giewont

Strona główna » Giewont

Co się liczy? Co jest naprawdę ważne? Wyłącznie wspięcie się na szczyt? A może cierpliwe i żmudne pokonywanie kolejnych kroków?

W minionym tygodniu byłam z rodziną i przyjaciółmi w Tatrach. Nie jesteśmy “górskimi wilkami”, a i po pandemii znaleźliśmy się w górach z pewną ciężkością ciała. Dlatego pobyt rozłożyliśmy sobie na beztroski relaks w termach, wycieczki rowerowe, delikatne spacery po dolinkach i… porwaliśmy się, by wejść na Giewont.

Wybraliśmy przecudowną trasę żółtym szlakiem przez Dolinę Małej Łąki, która jest dla mnie magicznym miejscem. Już sama nazwa ma w sobie coś bajkowego. Kwiecisto-zielona przestrzeń zamknięta w otaczających ją górach. Płaski teren, a wokół pourywane skały i ostre zbocza. I z tej Doliny rozpoczęliśmy żmudną ścieżkę, by finalnie dotrzeć do giewonckiego krzyża.

Wyprawa ta miała dla mnie wielce metaforyczny wymiar. Zarówno w kontekście samej drogi, cierpliwego pokonywania kolejnych etapów trasy, opiekowania zmęczenia i pojawiającego się w konsekwencji oporu i niezgody wśród młodszych wędrowców. Mojego osobistego lęku wywołanego uświadomioną odpowiedzialnością, gdy dostrzegłam gdzie jesteśmy, co jest wokół i kogo wzięliśmy ze sobą. Satysfakcji ze zdobycia szczytu, uskrzydlonego schodzenia w dół oraz bólu stóp i zakwasów w całym ciele następnego dnia.

Finalnie bowiem, wyobraziłam sobie, że nasze życie wygląda właśnie jak wspinanie się na wierzchołek góry.

Czasem jest to lekki spacerek w pełnym słońcu. Jesteśmy w dobrej kondycji, nasz osobisty plecak przeżyć i doświadczeń wspiera nas wodą i życiodajnym pokarmem, a my pokonujemy kolejne wyzwania, czerpiąc satysfakcję z realizacji celów, a jednocześnie ciesząc się samą ścieżką dochodzenia do nich.

Innym razem wchodzimy wyżej, pokonując osobiste bariery, mierząc się z własnymi ograniczeniami, myślami by lepiej zostać w domu. Przekonaniami że jesteśmy za słabi, że nie damy rady, że “za wysokie progi”, że nie jesteśmy wystarczająco dobrzy, sprawni, utalentowani by podjąć próbę.
A jednak ruszamy, krok za krokiem, pomimo lęków, niepokojów i braku pewności, czy uda nam się spełnić marzenie, dojść na szczyt osobistych pragnień.
Czasem jednak jedynie patrzymy z tęsknotą na wierzchołek, zazdroszcząc innym że idą, szukając wymówek dlaczego my nie. Czasem nawet złościmy się, odbierając innym wędrowcom satysfakcję z osiągniętego celu.

“Gdybym była na Twoim miejscu też bym weszła, ale wiesz jestem w zupełnie innej sytuacji”. “Ty to co innego. Możesz sobie na to pozwolić. Ja nie mam takich możliwości”. “Już nie przesadzaj, że wejście na tę górę to takie wow. Wszyscy na nią wchodzą.”

Zdarza się też, że wspinamy się wbrew naszej woli, na górę której nie wybraliśmy sami. Idziemy jednak nie chcąc zawieść naszych bliskich, bojąc się oceny, gdybyśmy wybrali inny szczyt. Miotając się w pragnieniach wyznaczania własnych celów i nadawania osobistego kierunku swojemu życiu, a jednocześnie wstydząc się, że chcielibyśmy inaczej. Skoro wszyscy idą w tę samą stronę i jakoś żyją, czy mam prawo marzyć o czymś innym?

I tu nasuwa się kolejna metafora z Giewontem w tle. Krzyż. “Niesienie swojego krzyża.” Z pokorą, z pochyloną głową, bez prawa do zdjęcia go ze swoich pleców. Bo tak trzeba, bo nie wypada inaczej, bo takie jest życie, bo lepiej się nie wychylać. To bardzo trudna i żmudna wędrówka. Być może kształtuje hart ducha, ale czy pozwala na podziwianie widoków? Czy taka podróż zachęca nas, by piąć się wyżej i wyżej? A może chciałoby się powiedzieć – jeden raz wystarczy?

Każdy z nas doświadcza momentów, gdy jest nam trudno. Gdy nie do końca sobie radzimy, a życie nie układa się w pełni tak, jak byśmy chcieli. Jednak to trochę tak, jak by na szlaku obcierały nas buty. Czasem nie mamy innych. Możemy przykleić plaster i iść dalej. Innym razem rany są tak głębokie, że  potrzebujemy poczekać, pozwolić im się zagoić, zanim znów ruszymy w drogę. I oczywiście możemy zdobywać Giewont w niewygodnych butach, w poranionych stopach. Tylko po co?

Może lepiej, zanim wyruszymy na wybrany szlak, sprawdzić co jest nam potrzebne. Czy wybrana trasa jest tą właściwą, a my chcemy na niej być? Czy chcemy zdobyć szczyt sami, czy w grupie? Czy w plecaku niesiemy wszystko to, co wspiera nas w wędrówce, czy może dźwigamy kamienie, które odbierają nam siły. Czy pozwalamy sobie na wygodne buty, by było nam lżej i bardziej komfortowo? Wszystko po to, by cieszyć się wędrówką i chwytać z radością i lekkością kolejne życiowe wierzchołki. Tego Wam i sobie życzę:)

Uściski!
Małgosia


Jeśli spodobał Ci się ten tekst możesz wysłać go swoim bliskim oraz znajomym. Zapraszam Was do odwiedzin mojej strony oraz zapisania się na newsletter. Relaksacja już czeka, by móc umilić wszystkim dzień:)
A jeśli jesteś w miejscu, w którym przydałoby się wsparcie terapeutyczno-empatyczne, jestem do dyspozycji. Sprawdź, jak mogę Ci pomóc.
0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Zapisz się na newsletter

Zajrzyj też na:

Więcej

Wolność

Gdy doświadczam wolności, to znaczy, że mi WOLNO. Po prostu mi wolno. Mam prawo. To bardzo mocne słowa. Stanowcze, ugruntowujące. Trochę tak, jakbyśmy mieli coś, co nam przynależy i nie zamierzali tego oddać. “Wolność kocham i rozumiem, wolności oddać nie umiem” – śpiewali Chłopcy z Placu Broni. Wolność

Radość

Co robisz, gdy doświadczasz radości?  Skaczesz do góry? Głośno pokrzykujesz? Śmiejesz się? Tańczysz? A może starasz się ukryć radość, więc zasłaniasz usta, kulisz w sobie i próbujesz powściągnąć uczucie, które pojawia się… No właśnie, gdzie? Gdzie doświadczasz radości w Twoim ciele? W brzuchu? W klatce piersiowej?

Miłość

Czy zdajesz sobie sprawę, że miłość to nie uczucie, ale potrzeba? Dlatego, gdy kochamy doświadczamy uczuć takich jak radość, energia, spełnienie, a nawet euforia. A gdy nie spełniamy potrzeby miłości doświadczamy smutku, żalu, rozczarowania, a nawet tęsknoty, która boli na poziomie ciała. Miłość, gdy kochamy i miłość, gdy jesteśmy kochani uskrzydla