Wietrznie, ciemno, zimno jak w listopadzie. Korki, dzikie tłumy w każdym sklepie. Okien nie można umyć, bo leje. Samochód czarny, choć jeszcze dwa dni temu, po wizycie w myjni, był biały. Idą święta, które trzeba będzie spędzić z bliższą i dalszą rodziną. Godziny wizyt, przesiadywania za stołem, uczucia ciężkości w żołądku… Mogłabym tak jeszcze długo, ale po co?
Jakiś czas temu obejrzałam z dziećmi drugą część filmu “Przyjaciel świętego Mikołaja”. Sympatyczna, rodzinna bajka, której treść dotyczyła przywrócenia w ludziach ducha świąt. Zdałam sobie sprawę, że powoli też zaczęłam go tracić, że z jakiegoś powodu święta stały się dla mnie zwyczajne, pozbawione magii. Zniknęło gdzieś poczucie sensu, bo przecież to tylko trzy dni. Człowiek się namęczy, napoci, a odpocząć nie zdąży.
Jednak, kiedy otulona ciepłym kocem, przytulona do Aluni i Maciusia wpatrywałam się w ekran telewizora, pomyślałam, że nie chcę poddać się drętwej prozie życia. Nie chcę uczestniczyć w zbiorowym narzekaniu i malkontectwie. Nie chcę jedynie przetrwać świąt. Chcę doświadczyć świątecznego czasu wraz z pełną gamą uczuć, które mu towarzyszą. A zatem:
RADOŚĆ – w codziennych czynnościach towarzyszy mi Rmf Classic, gdzie muzyczne inspiracje w stylu “All I want for Christmas is you”, czy “Driving home for Christmas” dostępne są 24 godziny na dobę. Słucham, śpiewam, pląsam niczym łania, tyle że z lekką nadwagą, i wcale mnie nie rusza, że puszczany w stacji przebój zespołu Wham! ma już ponad 30 lat i że wiele osób uważa “Last Christmas” za kicz muzyczny nr 1;
NIEPOKÓJ – czy na pewno wszystkie zamówione przez internet prezenty dotrą do mnie na czas. Czy każdy obdarowany będzie zadowolony i będzie to zadowolenie szczere i uczucie szczęścia wywołujące;
WERWA – bo przecież tak naprawdę, chociaż nikt mnie do tego nie zmusza, uwielbiam wypucować sobie dom na błysk przed świętami. Zmierzyć się ze wszystkimi kożuchami kurzu w ukrytych zakamarkach, przetrzebić i pozbyć się od dawna nieużywanych ubrań, gratów i pozbawionych emocjonalnej i praktycznej wartości sprzętów, a potem ubrać choinkę i delektować się wszechobecną czystością;
MIŁOŚĆ – każdego roku umawiam się z moją siostrą Agatką na pieczenie ciasteczek. Alunia i Maciuś dopytują o termin średnio raz w miesiącu przez cały rok, bo kochają wałkować, wykrawać, rozsypywać mąkę po całej kuchni, kłócić się czym mają być udekorowane ciasteczka na danej blaszce, słowem uwielbiają ciasteczkową zadymę. To uwielbienie trwa średnio cztery godziny i wtedy wkraczamy z Agatką na kolejne osiem godzin. Przy końcu pracy słaniamy się już na nogach, ręce omdlewają, jedna na drugą przerzuca mękę wałkowania, a ożywienie następuje w momentach szwagrowo-mężowo-dzieciowych degustacji i zachwytów, że takie pycha. Tak więc z uczuć, oprócz MIŁOŚCI, dokładam jeszcze skrajne WYCZERPANIE, DUMĘ i SATYSFAKCJĘ;
SPOKÓJ i SZCZĘŚCIE – gdy w końcu można trochę odetchnąć, usiąść, posmakować, pokosztować, poprzytulać się, porozmawiać i posprzeczać, pozgadzać się i poniezgadzać z resztą rodziny. Być razem zwyczajnie i niezwyczajnie, nadając byciu wartość i sens.
Pisząc ten tekst zdałam sobie sprawę, że w związku ze świętami czuję jeszcze coś – WDZIĘCZNOŚĆ. Za to, że jest dla kogo się starać, doglądać, przygotowywać. Za to, że jest z kim dzielić WESOŁOŚĆ i czasem SMUTEK, przy bardziej tkliwej piosence. Za to, że można się wspierać i prosić o wsparcie. Za DUMĘ z ciastek i FRUSTRACJĘ, że makowiec, jak co roku popękał i masa wypłynęła (choć seniorce rodu, cioci Hani, nigdy się to nie zdarzyło). Za to, że jesteśmy wszyscy razem i że jest taki dzień…
Wesołych, uczuciowych, prawdziwych, chcianych i wyczekanych Świąt!